+4
adamek 15 maja 2017 21:03


Tel Awiw. Ten weekend miał się zacząć tak normalnie. Samolot ląduje w sobotę o barbarzyńskiej 3:40 rano. Szybkie, bezproblemowe przejście przez ochronę i kontrolę paszportów. Jeszcze tylko złapać pociąg do miasta i mogę się rozkoszować wschodem słońca popijając kawę gdzieś na promenadzie. Tyle, że jest sobota. Czyli szabat – ostatni, siódmy dzień tygodnia, w którym się odpoczywa. Od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. W tym czasie transport publiczny w Izraelu nie istnieje. Jedyną opcją na dostanie się z lotniska do Tel Awiwu są taksówki. Nie znoszę lotniskowych taksówek. Szukam innych możliwości. Są tylko inne taksówki. Małe duże, białe, czarne, kierowcy do wyboru do koloru.



Sprawdzam na Google Maps ile będę iść piechotą. Do hostelu 18 kilometrów, co oznacza jakieś 2,5 godziny marszu. Ruszam więc. Wychodzę z terminala i szukam drogi, z map Google. Kiedy odchodzę dosłownie kilkanaście kroków od wyjścia, zatrzymuje mnie ochroniarz i pyta dokąd idę. Pokazuję mu trasę na telefonie. On patrzy na mnie jak na kosmitę i mówi, żebym się nie wygłupiał i wziął taksówkę. Droga, którą pokazują Google idzie wzdłuż ogrodzenia lotniska i nie wolno tam chodzić, bo mogę zostać zastrzelony. Chyba mnie przekonał. Innej drogi nie ma. Piechotą nie da się wydostać z lotniska. Idę do taksówek. Wszyscy ludzie zniknęli, nie ma z kim nawet wziąć na spółę. 147 szekli to dużo za dużo. Przypadkiem udaje mi się znaleźć kierowcę shuttle busa, który czeka na jakichś ludzi. Dogadałem się z nim i na lewo zawozi mnie pod hostel za połowę ceny taksówki. I tak dużo, ale nie mam wyboru.



Po nieprzespanej nocy zasypiam tak jak stałem. Budzą mnie kroki ludzi rozdzierające ciszę na pobliskich ulicach. Ciche rozmowy, przechodzący ludzie. Zaspałem, jest już po 11:00. Ale zaraz? Jakie zaspałem? Nie mam żadnych planów, nic nie muszę. Z tym że nici z kawy o wschodzie słońca. Zbieram się leniwie i wychodzę. Energii dodaje mi jedynie fakt, że nie jadłem nic od 14 godzin. Wchodzę w labirynt małych uliczek dzielnicy Stara Jafa – zabytkowej części miasta. Wszystko jakby wymarłe. Gdzieniegdzie widać dopiero co otwarte knajpki, ale są niemal puste. Idę sam pośród kremowych, przybrudzonych elewacji starych i zaniedbanych ale jednocześnie malowniczych budynków. Wszystko jest w kamieniu, piaskowcu, cegle lub wapnie. Ulice i chodniki wyłożone kostką, z której gdzieniegdzie strzelają w górę palmy. Przemierzam puste ulice, nie ma przechodniów, wszystko pozamykane.



Przechodzę całą dzielnicę. Docieram do celu. Łudziłem się do samego końca, ale oczywiście Hummus Abu Hassan – ponoć najlepszy lokal z hummusem w całym Tel Awiwie – tez jest dziś zamknięty. Jeszcze bardziej głodny, ruszam więc naokoło wzgórza w stronę portu w Jafie. Wchodzę w inny świat. Ludzi przybywa z każdym zakrętem, każdą alejką. W końcu w samym porcie jest nawet tłoczno. Nieduża zatoka w całości zagospodarowana przez niewielki port zredukowany w zasadzie do nieco większej mariny. Większość zacumowanych jednostek to jachty i żaglówki i oczywiście niewielkie łodzie rybackie. Klimat typowo portowy. Sieci rozłożone na kei, jakieś bojki, liny, pełno żelastwa. Obok, przy stoliku kilku starszych panów popija herbatę, zagryza chleb i pali papierosy. W starych magazynach knajpy. Ryba i frytki, szakszuka, hummus, kawa, słodkości, lokalne specjały. Od prostych budek typu „rzeźnik” aż po dość eleganckie knajpy. Od nadmiaru bodźców trochę głupieje i nie wiem na co się zdecydować, więc idę dalej.



Zaraz za portem zaczyna się promenada w Jafa. Szeroki, wyłożony kostką trakt. Niewysoki kamienny murek. Nie wiem dlaczego, ale czuję się jakbym chodził po murach obronnych jakiejś niewidzialnej fortecy. I faktycznie, kiedyś były tu mury Jafy, zamienione sto lat temu na promenadę. Przede mną rozpościera się widok na Tel Awiw. Przepiękne morze, plaża za nią nieregularnie strzelające w niebo wieżowce o przeróżnych kształtach, kolorach, stylach. Atmosfera spokojnego poranka, mimo że już południe. Ludzie spacerują, biegają. Nad brzegiem, rząd wędek opartych o murek, przy nich grupki wędkarzy czekający na swoją zdobycz. Jedni coś dłubią przy swoich wędkach, inni wpatrzeni w morze popalają papierosa, jeszcze inni w grupkach, przy herbacie graja w karty.



Siadam sobie na murku niedaleko wędkarzy tak żeby im nie przeszkadzać. Spod murku wyskakują przestraszone koty. Jest ich wszędzie pełno. Chodzą całymi grupami, są pod samochodami, koło śmietników, w zaułkach, zakątkach. Po prostu wszędzie. Korzystam z pogody, ładuje baterie, grzeję się i wpatruję w przepiękne błękitne morze pod równie błękitnym niebem z idealnymi, małymi, pulchniutkimi chmurami. W zasadzie mógłbym się tu położyć i pospać, ale głód nie daje mi jednak spokoju. Odbijam z promenady i trafiam na Yefet street. Bingo! Są ludzie, są jakieś otwarte stragany i stoiska. Widzę jakieś kolorowe soki, kebaby, widzę jakąś kolejkę. Zbliżam się i wtedy uderza mnie przepiękny zapach pieczonego chleba. Tak cudowny, że moja głowa od razu automatycznie się unosi, dostaję ślinotoku i odruchowo idę w kierunku piekarni.





Pomiędzy półkami z preclami, pitami, plackami, croissantami i pączkami widzę jak pracownicy uwijają się przy ogromnym piecu – sercu piekarni. Co i raz wrzucają do niego kolejne placki, przesuwają, wyjmują krzycząc coś przy tym. Wybieram placek pita z zatarem. Patrzę jak pani go przygotowuje, po czym po chwili gorący ociekający zieloną oliwą jest już w moich rękach. A ja lecę z powrotem nad morze. Wspinam się pod górę do pobliskiego parku Abrasha, siadam na kamieniach z widokiem na Tel Awiw. W twarz grzeje mnie słońce, przed oczami mam malowniczą panoramę Tel Awiwu z najlepszej możliwej perspektywy. Do tego zajadam przepyszny placek ociekający aromatyczną oliwą z zatarem. Widok jest tak ładny, że czasami nie trafiam do buzi. A całe moje ręce są upaćkane zieloną tłustą oliwą. Ten zapach! To będzie najlepszy dzień.





Po zaspokojeniu pierwszego głodu ruszam pokręcić się po wzgórzu starej Jafy. W końcu to miasto o kilkutysięcznej tradycji, grubo przed Chrystusem. To tu zawijały statki z krzyżowcami. Z dołu całość wygląda jak fort otoczony murami. Na górze okazuje się, że to niewielki placyk, zaraz przy nim kościół Św. Piotra. Zaraz pod nim widać minaret meczetu Al-Bahr. Obok kilka domów, w których teraz znajdują się restauracje i inne przybytki turystyczne. Na placu stragany z pamiątkami dla wszechobecnych pielgrzymów. Pamiątki w większości z Jerozolimy – różańce, medaliki, wisiorki. Większość przestrzeni zajmuje niewielki park Abrasha. W nim kręte ścieżki i most ze znakami zodiaków – Ha-Mish’alot. Wystarczy patrząc w morze i trzymając rękę na swoim znaku zodiaku pomyśleć życzenie, które na pewno się spełni. Jasne. Niesamowite, że w tym miejscu każdy, niezależnie od wyznawanej religii czy filozofii każdy znajdzie coś dla siebie. Żydzi, chrześcijanie, muzułmanie, horoskopowicze… To co piękne w tej części miasta, to widok na Tel Awiw.





Z Jafy ruszam do centrum Tel Awiwu. Kiedy zapytałem w hostelu jak tam dotrzeć, od razu padło pytanie – które centrum? Tel Awiw podobnie jak np. Berlin nie ma jednego centralnego punktu, placu, trudno powiedzieć gdzie jest środek miasta. Każdy ma swoje, w zależności od tego co chce robić. Mi chodzi o Bulwar Rotschilda – słynny deptak z perełkami architektury w stylu bauhaus. Zgodnie z radą idę przez pierwszą – najstarszą dzielnicę stolicy – Neve Tzedek. Pochodzi z końca XIX wieku czyli jest starsza niż Tel Awiw. To dzielnica niskich domków położona w cieniu wieżowców. – Wystarczy się przejść klimatycznymi uliczkami, pełnymi kawiarenek i butików – usłyszałem. Faktycznie, małe uliczki są klimatyczne, mam wrażenie, że nie jestem już w mieście a na jego przedmieściach. Senna atmosfera uliczek Neve Tzedek kontrastuje z żywiołem ulic pełnych sklepów i samochodów otaczających dzielnicę.





Kręcę się po kwadracie regularnie ułożonych ulic. Ponad stuletnie domy, na przemian kamienice i bliźniaki i miniaturowe dworki z pięknymi ogrodami skrytymi za drewnianymi płotami. Rozłożyste drzewa dają przyjemny cień. Wszystkie odcienie zieleni – od soczystych liści figowców i rododendronów przez pożółkłe krzewy granatu aż po trupioszare liście drzew oliwnych. Ta dzielnica to azyl, spokojna przystań w środku żywiołowego bliskowschodniego miasta. Czuć tu wytchnienie mimo że sam Tel Awiw w czasie szabatu jest dość spokojny. Dość… kiedy wychodzę na ulicę z owymi knajpami i butikami, pojawia się tłum. Ludzie siedzą przy stolikach, stoją w kolejkach do lodziarni. Typowe niedzielne popołudnie. Tylko że w sobotę. Kolory i czas Neve Tzedek gdzieś znikają zadeptane przez narastające tłumy.



Z dzielnicy małych domków i zacienionych uliczek, nagle ląduję w tętniącym życiem mieście. Centra handlowe, sklepy, knajpy – niemal wszystko zamknięte ale wywiera swoje piętno na krajobrazie. Zaczyna się Bulwar Rotschilda – główny deptak miasta. Szeroka aleja chroniona przed upalnym bliskowschodnim słońcem przez cień młodych akacji. Przecina biały Tel Awiw, jest jak główna arteria którą biegnie energia i życie, dostarczane przez kolejne odchodzące od niej ulice do najdalszych zakątków Tel Awiwu. Idę na północ pod tunelem z powyginanych akacji. Przedzieram się przez tłumy. Tu nie ma szabatu. Tu jest życie. Maleńkie knajpki, rodziny z dziećmi, maluchy na trójkołowych rowerkach. Grupki ludzi siedzący na kocach. Dziesiątki mikro pikników. Idę na północ, bulwar stopniowo się zwęża, drzew robi się coraz więcej, znikają wieżowce, pojawiają się przepiękne białe domy z ogrodami. Zupełnie jakbym wychodził z miasta. Tymczasem właśnie zbliżam się do jego centrum!





Odbijam w kolejne poprzeczne uliczki podziwiać architektoniczne perełki miasta. Wzdłuż bulwaru rozsiane są dziesiątki przepięknych domów zaprojektowanych przez niemieckich architektów szkoły bauhaus, którzy w latach trzydziestych XX wieku musieli się zwijać z hitlerowskich Niemiec. Tutaj odnaleźli się świetnie i trafili na podatny grunt. Nowo tworzące się miasto przyjęło ich pracę z otwartymi rękami. Kolejne uliczki to boskie białe domy, dużo poziomych linii, kanty lub obłe pofalowane powierzchnie. Wszystko okraszone soczyście zielonymi drzewami lub palmami. Można na to patrzeć godzinami. Obchodzić, zaglądać. Często przystaję, siadam na krawężniku wpatrzony w te niesamowite bryły. Jest w nich coś egzotycznego. Biel, w której odbija się bliskowschodnie słońce. Masywność, pełna bryła i jednocześnie niesłychana lekkość.





To właśnie z tymi białymi budynkami kojarzył mi się Tel Awiw. Dają poczucie spokoju. Sam spacer bulwarem jest ciekawym przeżyciem, na początku – jego południowym odcinku – naokoło jest wszystko i nic. Brak jednego stylu, kompletny eklektyzm, pomieszanie z poplątaniem. Biurowce, wieżowce, nowoczesne pawilony, domy w stylu kolonialnym, nawet klasycyzm i klimaty bardziej antyczne. W pewnym momencie wszystko się porządkuje i wszystko jest w miarę jednorodne – co nie oznacza bynajmniej nudy. W tym mieście jest tyle słońca, radości, życia – to także bije od budynków.



Zaczytany w przewodniku docieram na koniec Bulwaru Rotschilda. Deptak wieńczy rozległy Plac Habima. Naokoło niego wyrastają budynki audytorium oraz teatr. Sam plac, jak większość w Tel Awiwie – wyłożony jest piaskowcem, kamieniem i betonem. Jedynie pośrodku przecina go maleńka oaza -wgłębienie z drzewami, krzewami i trawą, do którego ciągną wszyscy ludzie. To miejsce gdzie można sobie zwyczajnie usiąść i posiedzieć w cieple. Posłuchać Tel Awiwu na zwolnionych szabatowych obrotach. Ja chcę koniecznie znaleźć więcej domów „białego miasta”.





Za radą przewodnika udaję się na Plac Dizengoff, przez wielu uważany za właśnie centralny punkt Tel Awiwu. Przez wielu również nie, więc nie ma co się przywiązywać. Najważniejsze jest to co znajduje się na placu. Po środku fontanna, naokoło klimatyczne, białe bauhausowe kamienice. Więc idę. Po krótkim spacerze docieram na plac. Cały ogrodzony, rozkopany i osłonięty płotami. Samo otoczenie placu oznacza spacer po wzorze pajęczyny. Ani śladu fontanny, wszystko ogrodzone, mogę sobie co najwyżej pooglądać fragmenty domów zza siatki i płotu oddzielającego plac budowy. Po fontannie ani śladu. Ma się to szczęście. A więc trzeba będzie tu kiedyś wrócić. Nie ma tego złego. Kręcę się wokół placu kilka razy i obchodzę praktycznie wszystkie budynki dookoła. Są niesamowite. Białe gładkie, pofalowane elewacje, idealne linie. Szkoda, że wszystko jest zagrodzone i w remoncie.



Powoli zaczynam odpadać po nieprzespanej nocy. Zdaję sobie sprawę, że jest już dość późno i zaraz będzie się robiło ciemno. Ruszam z powrotem w kierunku Jafy. Po drodze zahaczam o plac Bialik – określany jako jeden z głównych placów Tel Awiwu. Błądzę małymi krętymi uliczkami, od czasu do czasu mijam jakąś większą. W tym momencie dochodzi do mnie, że przecież jestem w samym centrum Tel Awiwu. Przynajmniej jednym z tych centrów. Tymczasem chodzę po małych uliczkach, zaglądam do ogródków, wspinam się po schodach. Nawet plac Bialik wygląda jak maleńki skwerek gdzieś w willowej dzielnicy na przedmieściach. Bardziej mi to przypomina warszawskie Bielany niż centrum bliskowschodniej stolicy. Ot, takie małe, wesołe i ciepłe miasto. Ale ileż w nim życia!



To życie pojawia się właśnie wraz z zachodem słońca w sobotę. Kończy się szabat. Ludzie wychodzą na ulice, zaczynają się otwierać knajpy. Miasto się otwiera niczym kwiat. Ja zupełnie przeciwnie – powoli się zaczynam zwijać. W tym momencie tak bardzo nie pasuję do tego miasta. Zanim docieram na promenadę słońce już zupełnie zachodzi. Zostawiam za sobą budzące się do życia miasto. Nawet Stara Jafa jest nie do poznania. Knajpy, kolory, zapachy, gwar, przekrzykiwania, nawoływania. A miałem takie plany… Padam spać wykończony całym dniem na nogach.

więcej na http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/izrael/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

antia 22 maja 2017 18:29 Odpowiedz
Linki Ci nie dzialaja, przekierowuja na ten jeden wpis o Telawiwie :)
adamek 22 maja 2017 18:46 Odpowiedz
antiaLinki Ci nie dzialaja, przekierowuja na ten jeden wpis o Telawiwie :)
no cóż widzę, że na stronie jest jakaś nowa polityka niewyprowadzania ruchu poza f4f, bo to administratorzy zrobili najwyraźniej. Widocznie za dużo ruchu im ucieka ze strony. Na FB też mnie zbanowali... co zrobić, adres strony znasz ;)
miloszp 23 maja 2017 17:00 Odpowiedz
można bez samochodu :) https://www.fly4free.pl/forum/rolkowy-weekend-w-izraelu,214,94941 Ja wchodząca w dwa dni na przełęcz Ala-kol inspirowałem się twoim opisem, mogłeś zainspirować się nami i też zrobić to spokojnie w 2h na rolkach
adamek 23 maja 2017 17:03 Odpowiedz
miloszpmożna bez samochodu :) https://www.fly4free.pl/forum/rolkowy-weekend-w-izraelu,214,94941 Ja wchodząca w dwa dni na przełęcz Ala-kol inspirowałem się twoim opisem, mogłeś zainspirować się nami i też zrobić to spokojnie w 2h na rolkach
ha ha ha... maraton przebiegnę, ale na rolkach nie wytrzymam dwóch godzin. Łyżwy miałem na nogach dwa razy w życiu. Dziękuje :) Poza tym, na rolkach wszędzie nie wejdziesz, a w trampkach...